Tolkiena się nie czyta. Tolkiena się odkrywa.
Można zacząć tak jak ja, zgodnie z wydaniem, od „Hobbita”.
Można poznawać Śródziemie, wychodząc z domu z Bilbem. Można najsampierw szukać
odpowiedzi na gollumowe zagadki. Można dobrze się bawić, odkładać poważniejsze
wstawki na inne, zakurzone miejsca, wkładać do szuflady bitwy i poczucie, że to
miało być coś dłuższego, bardziej monumentalnego, nie tak ograniczonego przez
okładki i ilość stron. Można. Przecież najważniejsze to wyjść za próg i
pozwolić swoim nogom na samowolną wędrówkę.
Można też zacząć od razu od dzieła sztandarowego. Zachwycić
się poematami wplecionymi w prozę, porozpływać się nad Aragornem, pomilczeć z
Legolasem, rzucić jakieś uszczypliwe, ale przyjacielskie słówko w kierunku
Gimliego. Ale nie tylko. „Władca Pierścieni” otwiera przed nami większe
możliwości. Pozwala nam na wybieranie odpowiednich fragmentów i szukanie
ulubionych bohaterów. Wyznacza kilka dróg, resztę pozostawia nam. Można się
wynudzić i narzekać na rozwlekłe opisy. Można też uświadomić sobie, że już nie
ma innego świata, prócz Śródziemia.
Niektórzy lubią jeszcze ambitniejsze wyzwania. Witają się z
profesorem słowami Elen síla lúmenn' omentielvo
i rozprawiają o elfach, jak o równych sobie. Poznają siebie przez „Silmarillion”
i myślą, że porządny był ten kronikarz, jak mu tam?, a Tolkien.
Różne drogi, jeden Człowiek. Jego książki mówią o nim więcej,
niż pewnie sam by tego chciał. Pokazują, że ma się do czynienia z jakimś
kompletnym wariatem, kimś o niesamowitej wyobraźni, kimś z taką mocą w ręku i
umyśle, że w pewnym momencie zaczyna się podejrzewać go o elfickie korzenie.
Pociąga jego fascynacja, pasja, którą rozwijał mimo wszelakich przeciwności. Pociąga on sam, już nawet nie jako genialny pisarz, ale jako ojciec, mąż, profesor, przyjaciel, człowiek, którego znajomi z uniwersytetu zapamiętali jako świetnego gracza w rugby i miłośnika kolorowych skarpetek.
Pociąga jego fascynacja, pasja, którą rozwijał mimo wszelakich przeciwności. Pociąga on sam, już nawet nie jako genialny pisarz, ale jako ojciec, mąż, profesor, przyjaciel, człowiek, którego znajomi z uniwersytetu zapamiętali jako świetnego gracza w rugby i miłośnika kolorowych skarpetek.
Sięga się więc po „Listy”. Bezwstydnie łamie się tajemnicę
korespondencji, by poobcować trochę z wysokim i szczupłym Johnem, trochę
eleganckim, ale raczej prostolinijnym. 354 listy, niektóre na kilka stron, inne
całkiem krótkie, malują przed nami obraz.
Tolkien, wbrew temu co mogą sugerować jego powieści, nie był
wcale oszalałym geniuszem z odległej planety. Był geniuszem, możliwe, że trochę
szalonym (kiedyś doszliśmy z W. do wniosku, że każdy artysta jest w pewnym
stopniu nienormalny), ale jednak mieszkał na Ziemi. Uczył się, uczył innych,
założył rodzinę, wymyślał opowieści – żył podobnie jak wszyscy inni. Miał swoje
słabości, trudno się z nim pracowało, lekceważył terminy, potrafił być
uszczypliwy, marudził, gdy coś nie szło po jego myśli.
„Jestem bardzo niezadowolony ze skrajnej głupoty i niekompetencji Z. oraz jego całkowitego braku szacunku dla oryginału (nowela filmowa wydaje się celowo chybiona niemal we wszystkim, i to bez żadnych widocznych powodów formalnych).”
„Jestem bardzo niezadowolony ze skrajnej głupoty i niekompetencji Z. oraz jego całkowitego braku szacunku dla oryginału (nowela filmowa wydaje się celowo chybiona niemal we wszystkim, i to bez żadnych widocznych powodów formalnych).”
Nie lubił mówić o sobie. Nie zgadzał się na wywiady. Nie
wpuszczał do miejsc, w których pracował, nie pozwalał na wchodzenie z butami do
jego życia, a zarazem życia jego żony. Przeżył historię miłosną jak ze swojej własnej
książki, mawiał, że ukochana Edith była jego Luthien i właśnie to imię kazał
umieścić na jej nagrobku.
Był zwykłym angielskim profesorem, studenci go lubili, choć mówił cicho i szybko, raczej niezrozumiale. Ciągle borykał się z kłopotami finansowymi. Zamiast odpoczywać, pisać, spacerować, spotykać z przyjaciółmi (a miał ich sporo), sprawdzał prace egzaminacyjne. Pieniądze były potrzebne, a to było dodatkowo płatne.
Był zwykłym angielskim profesorem, studenci go lubili, choć mówił cicho i szybko, raczej niezrozumiale. Ciągle borykał się z kłopotami finansowymi. Zamiast odpoczywać, pisać, spacerować, spotykać z przyjaciółmi (a miał ich sporo), sprawdzał prace egzaminacyjne. Pieniądze były potrzebne, a to było dodatkowo płatne.
Sukces nadszedł niespodziewanie.
„Na temat początków
Hobbita pamiętam tylko to, że siedziałem nad pracami egzaminacyjnymi,
nieskończenie znużony tym dorocznym obowiązkiem wmuszanym ubogim akademikom
mającym dzieci. Na czystej kartce papieru napisałem: "W pewnej norze
ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit". Ani wtedy, a nie teraz nie wiem,
dlaczego to napisałem. Przez dłuższy czas nic z tym nie robiłem i przez kilka
lat udało mi się tylko sporządzić Mapę Throra. Na początku lat trzydziestych
zrodził się z tego jednak Hobbit, który został w końcu wydany nie z powodu
entuzjazmu moich dzieci (chociaż dosyć im się podobał), lecz dlatego, że
pożyczyłem go wtedy matce przełożonej z Cherwell Edge, kiedy miała grypę, i
zobaczyła go była studentka, która w owym czasie pracowała w biurze wydawnictwa
Allen and Unwin.”
Angielski czytelnicy polubili Bilba i jego przygody.
Okrzyknęli „Hobbita” drugą „Alicją w Krainie Czarów” i tym samym, wprowadzili
Tolkiena i jego wydawcę w osłupienie. Po pewnym czasie, już pisarz, został
poproszony o napisanie kontynuacji historii o hobbitach. W rezultacie powstała
powieść licząca ponad 2000 stron, utrzymana w zupełnie innym klimacie niż się
spodziewano, złożona i gorzka, niekierowana do nikogo, wręcz bez odbiorcy. 15 lat mozolnej pracy, 15 lat czekania,
później problemy z wydaniem, znowu czekanie. Resztę już znamy.
Po ogromnym sukcesie „Władcy Pierścieni”, stał się
rozpoznawalny. Odpowiadał na listy czytelników, którzy pragnęli więcej,
wyszukiwali nieścisłości, domagali się innych historii. Zgadzał się na kolejne
przekłady, wznowienia, wydania. Ciągle jednak pozostał taki sam – trochę marzyciel,
trochę hobbit, miłośnik prostoty i nieskomplikowanego humoru.
„[Hodowczyni kotów z Cambrige zapytała, czy może zarejestrować miot
syjamskich kociąt pod imionami zaczerpniętymi z Władcy Pierścieni.]
14 października 1959
Moim jedynym komentarzem są słowa Puka o śmiertelnikach*. Niestety, w moim pojęciu koty syjamskie należą do fauny Mordoru, ale nie musicie tego mówić tej hodowczyni.”
14 października 1959
Moim jedynym komentarzem są słowa Puka o śmiertelnikach*. Niestety, w moim pojęciu koty syjamskie należą do fauny Mordoru, ale nie musicie tego mówić tej hodowczyni.”
Wzruszają listy do synów, długie, czasem poważne, osobiste. O
stosunkach damsko – męskich, o Najświętszym Sakramencie, o wierze i wątpliwościach, o
zdrowiu, o wojnie. Pisał o tym, co uznawał za ważne, pisał, by podziękować.
Czasem skreślał kilka budujących słów. Był niezwykłym człowiekiem, nie bez wad,
ale z wielkimi zapasami dobra.
Cudownie czyta się o spotkaniach Inklingów, o ulubionym
Lewisie, z którym Tolkien nie zawsze się zgadzał, a którego często krytykował,
o rozterkach pisarza, który więcej myślał o Tomie Bombadilu niż tym, co dzisiaj
na obiad. Nie spodziewałam się, że lektura listów może być tak niezwykłą
czytelniczą przygodą. Nie myślałam, że mój egzemplarz będzie poobklejany
samoprzylepnymi karteczkami. Teraz mam swoje ulubione fragmenty, wracam,
odkrywam znowu, uśmiecham się do Tolkiena, który Gdzieś Tam przecież jest.
Ciągle dostrzegam coś nowego, ciągle czuję tę radość, którą sprawia mi czytanie
tego, co On napisał.
Ja jestem zachwycona tym tomem.
J. R. R. Tolkien, "Listy", wyd. Prószyński i S-ka, 2010, tłum. Agnieszka Sylwanowicz
* "Śmieszni są ci śmiertelnicy" (William Szekspir, "Sen nocy Letniej", przeł. Stanisław Barańczak).
Wszystkie cytaty pochodzą z opisywanej książki.
Wszystkie cytaty pochodzą z opisywanej książki.
Lubię.
OdpowiedzUsuńCzytam sobie spokojnie, przy gorszych dniach. Taki spokój bije od Tolkiena...
:)
UsuńCiekawe czy i ja ten tom polubię?
OdpowiedzUsuńNajpierw jednak zacznę od jego twórczości. Dokończę "Władcę pierścieni" oraz zabiorę się za Hobbita :)
Właśnie, lepiej sięgnąć po tę książkę już ze znajomością najważniejszych książek Tolkiena. Ciekawe, czy po WP spodoba ci się "Hobbit". Bo to jakby inny poziom :D
UsuńKoniecznie muszę sobie zakupić własny egzemplarz.
OdpowiedzUsuńTo zdanie, na początku, zasłyszałaś gdzieś czy jet twoje? Bo jest genialne. Proste, ale takie... prawdziwe. Aktualnie odkrywam sobie "Niedokończone opowieści" :)
Nie wiem, Wiko, skąd ono się wzięło. Po prosto pojawiło się w mojej głowie, ja je zapisałam, a później dorobiłam resztę. Więc jakby moje, ale może i gdzieś je usłyszałam?
Usuń"Niedokończone Opowieści" na mojej półce. Czekają sobie. A później "Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa"...
Uwielbiam Tolkiena :)
OdpowiedzUsuńJestem strasznym, nieuleczalnym old schoolowcem jeśli chodzi o fantasy.
OdpowiedzUsuńI w moim serduszku jest najpierw Tolkien, później długo, długo nic i dopiero J.K. (z sentymentu).
Przeklinam w sindarinie (: [istnieje jedno, oficjalne przekleństwo, ale jakieś one mocne, dwuznaczne i wszystko wyrażające!]
A czytałaś biografię Carpentera? Zlecam, koniecznie, ładne rzeczy.
Panią Rowling też lubię. Ale do Tolkiena porównywać jej nie można, między nimi jest przepaść.
UsuńPrzekleństwa w sindarinie nie znam (sprytne!), ale zdarza mi się witać lub żegnać w sindarinie lub w quenyi. I tengwaru się kiedyś uczyłam, kilka słów zapiszę :D
Biografii Carpentera jeszcze nie czytałam, ale posiadam i się do niej przymierzam.
Ależ się cieszę, że mam ten tom na półce :):):) a Tolkiena wielbię :)
OdpowiedzUsuńJa też się cieszę, Marto. Będziesz zachwycona :)
UsuńTa księga przede mną ;)
OdpowiedzUsuńhttp://ksiazkowa-fantazja.blogspot.com/
Pozdrawiam :)
Polecam.
UsuńKsiążka czeka na półce.
OdpowiedzUsuńNajpierw jednak muszę uporać się z "Władcą Pierścieni". Już niedługo może go skończę. :)
Piękny tekst. :)
Dziękuję, Aniu.
UsuńCiekawa jestem, jakie będą twoje końcowe wrażenia po WP :D