Kino w moim mieście doznało nagłego olśnienia i zmądrzało,
czyli uświadomiło sobie, że niektórzy chcą czasami obejrzeć coś innego niż
animacja lub film o super bohaterach (nie, żebym ich nie lubiła, wręcz
przeciwnie). Cieszę się z tego, bo w końcu mogę obejrzeć kilka oscarowych produkcji
oraz filmów, które mnie naprawdę ciekawią (choćby Grand Budapest Hotel Wesa
Andersona). Niech mi jeszcze wyświetlą Only Lovers Left Alive – pójdę na
wszystkie seanse i osiągnę pełnię szczęścia. Wracając do tematu – dzięki
myślącym pracownikom kina obejrzałam wczoraj „Witaj w klubie”. Produkcję głośną
i powszechnie chwaloną, z Matthewem McConaugheyem błyszczącym na pierwszym
planie oraz Jaredem Leto równie błyszczącym na drugim. Cały film na pewno nie
został moim ulubionym, bo to chyba nawet nie jest taki film, którego nazwę
zapisuje się w notatniku, dodaje do ulubionych i wraca się raz na miesiąc, ale
wiem, że obaj aktorzy otrzymali swoje Oscary zasłużenie.
Już od pierwszych ujęć zostałam zagłębiona w życie Rona
Woodroofa – życie typowego cowboya lat osiemdziesiątych, które koncentruje się
wokół rodeo, kobiet, imprez, ewentualnie pracy elektryka. To życie bez żadnych
ograniczeń i zasad, luzackie, wiecie, cadillac, dolary, kapelusz i pogarda do
wszystkiego. Dokładnie wiadomo, jaki jest Ron i przyznam szczerze, za każdym
razem, kiedy tylko pojawiał się na ekranie, czyli prawie zawsze, miałam ochotę
zdrowo nim potrząsnąć. Mnie po prostu okropnie drażni taki sposób bycia i za
nic nie przeniosłabym się do USA w tamtych latach, nawet gdybym spotkała
Doctora z TARDIS i zaszłaby taka potrzeba (choć dobrze, ja w ogóle nie
przeniosłabym się do USA, bo najzwyczajniej w świecie nie lubię USA). Okazało
się jednak, że Ron nie jest jedynie denerwującym, chudym i pyskatym facetem,
ale wbrew pozorom człowiekiem silnym. I po prostu chcącym żyć.
Tyle, że człowiek z HIV ma niewielką szansę na to życie.
Szczególnie, gdy jego miejsce jest w latach osiemdziesiątych, kiedy wirusem HIV
i sprawą AIDS dopiero zaczęto się interesować, nie znano leków,
eksperymentowano. I szczególnie, gdy ten człowiek jest już w takim stadium,
kiedy pojawia się pełnoobjawowe AIDS, a ilość limfocytów niebezpiecznie zbliża
się ku zeru.
Ron chce żyć. Mocno, usilnie i zdecydowanie. Rzuca więc w
twarz bezradnym lekarzom słowa: „Nie ma takiego gówna, które zdołałoby zabić
Rona Woodroofa w 30 dni” i bierze sprawy w swoje ręce, błądząc przy tym,
oszukując, ale jednocześnie ratując setki innych istnień i w jakimś stopniu
samego siebie. Z jedną diagnozą wszystko się zmienia – otoczenie, styl życia,
sam bohater. Odrzucony, skazany na ostracyzm, pozostawiony bez pomocy, walczy,
robiąc przy tym zamęt i krzyżując zamysły wielkich, pazernych koncernów
farmaceutycznych.
Ale jednak brakowało mi czegoś. Film trwał, a ja ciągle
czekałam na ten moment, jeden przełomowy fragment, jakieś mruknięcie, choćby
niewyraźne. W przypadku AIDS (jak i każdej innej choroby czy trudnego
doświadczenia) nie można napisać „należało się”, bo się nie należało. Nikt,
absolutnie nikt nie zasługuje na chorobę, nieważne, jak by nie postępował,
niezależnie od tego, jaka była jego przeszłość. Nikt nie może zasłużyć sobie na
tak niewyobrażalne cierpienie, od którego już nie ma odwrotu, gdzie nie można
po prostu przeprosić, powziąć postanowienie poprawy, zacząć nową, lepszą
egzystencję. Z tym trzeba żyć, walczyć do końca. Ale wirus HIV, w końcu AIDS,
jest jednak skutkiem jakiegoś postępowania, wynikiem. W większości nie jest
przypadkiem, ślepym losem, nie jest obciążeniem genetycznym. Brakowało mi więc
jakiejś refleksji, kilku słów, Rona mówiącego „to było złe, popełniałem błędy,
ludzie, przestrzegam was”. Na pewien sposób to było ujęte, w końcu bohater się
zmienił, stał się trochę inny, ale dla mnie było to za bardzo ukryte, za bardzo
zawoalowane. Brak było tej chwili zastanowienia, może jakiegoś większego
podłamania (przecież Ron, zanim dowiedział się o infekcji, mógł zarazić całe
mnóstwo osób), nie patrzenia jedynie na swój problem i samo leczenie.
Może nie będę polecać „Witaj w klubie” wszystkim po kolei,
wciskać ten tytuł we wszystkie rozmowy i zachwycać się tak mocno, jak to tylko
możliwe, jednakże warto. Jeśli nie dla samej problematyki filmu, choć ta jest
ważna i ciągle aktualna, to dla oscarowych kreacji McConaugheya i Leto. Choć
werdykt Akademii był dość oczywisty, bo powszechnie wiadomo, że ta lubuje się w
aktorach poświęcających się dla roli i grających w filmach, gdzie cierpią, są
wykluczeni etc., trudno nie docenić kunsztu, wyczucia, mistrzowskiego wcielenia
się w swoje role, jakie wykazali obaj aktorzy.
Co nie zmienia faktu, że film zrobiony jest pod amerykańskie gusta, nie jest wybitnie porywający i nie wnosi nic bardzo odkrywczego. Ale i tak warto.
Co nie zmienia faktu, że film zrobiony jest pod amerykańskie gusta, nie jest wybitnie porywający i nie wnosi nic bardzo odkrywczego. Ale i tak warto.
PS Film ma pewne ograniczenia wiekowe i choć jestem
świadoma, że większość w ogóle się takimi zasadami nie przejmuje, a młodzież
widziała już wszystko, jestem zdania, że w przypadku tego filmu ograniczenie jest
wskazane. Nie dlatego, że film jest całkowicie niedostosowany dla małoletnich
oczu, ale dlatego, że nie ma potrzeby, by małoletnie oczy go widziały. Niech
sobie jeszcze poczekają.
A mnie podobała się forma przekazu. Myślę, że to nie są odpowiednie czasy dla kina dydaktycznego, a taka kwestia jak "narobiłem to mam, nie żyjcie jak ja", obojętnie jak ubrana w słowa, nie mogłaby uciec od patosu. Na tym wszystkim obraz okropnie by stracił.
OdpowiedzUsuńAle to dobry film, o dobrym filmie zawsze miło poczytać. Pozdrawiaaam! :)
Początkowo byłam negatywnie nastawiona do tego filmu, ponieważ nie lubię takiej "ciężkiej" tematyki, którą niewątpliwie porusza "Witaj w klubie". Jednak cieszę się, że siostra w końcu namówiła mnie na jego obejrzenie, bo warto. Zgadzam się również z ograniczeniem wiekowym, bo jednak nie wydaję mi się żeby film miał się nadawać dla kogoś młodszego. :)
OdpowiedzUsuń