Brulion Literacki
niedziela, 24 maja 2015
Nie początek, nie koniec, nikt nie wie.
Zniknęłam, ale nie do końca.
Jestem tutaj, piszę rzadko, chłonę popkulturę, czytam książki i zachwycam się Brytyjczykami. Zapraszam.
wtorek, 13 maja 2014
Dzieło życia ("Villette", Charlotte Bronte)
Z „Villette”
wiąże się historia podobna do tej z „Katedrą Marii Panny w Paryżu”. Pozornie te
powieści nie mają ze sobą nic wspólnego, oprócz tego, że obydwie były czytane
przeze mnie dawno, ale to jedne z tych książek, które się zamyka i nie wie się,
co powiedzieć. Te książki pozostawiają w osłupieniu – może w pewnym
oczarowaniu, które niebezpiecznie balansuje na granicy transu? Równocześnie są
to książki, które wracają w najmniej spodziewanych momentach. Wracają za pomocą
obrazów stających nagle przed oczami, uczucia deja vu, zamglonego fragmentu
tamtejszych emocji. I choć to „Katedra Marii Panny w Paryżu”, monumentalne dzieło
Hugo, emocjami aż przytłacza (jaka to soczysta książka! te uczucia, te
namiętności – to aż przeraża!), „Villette” ze swoim niepokojem ukrytym za
spokojem, z emocjami pozornie stłumionymi i schowanymi za niewzruszoną,
porządną figurką głównej bohaterki, angażuje totalnie. W tej książce można się
zagubić, można zapomnieć przy niej o całym świecie i już nie analizować, co w
niej jest dobre, a co złe, ale przeżywać historię, jakby była własną, opowiedzianą
na nowo.
Boże, jakie
to doskonałe! Rację miała Wirginia Woolf, pisząc o „Villette” jako najlepszej
powieści Charlotte. I zupełnie trafne są słowa George Eliot o nadnaturalności
tej książki. Ona naprawdę jest jakby trochę nie z tego świata, jakby Charlotte
chciała uchwycić w niej wszystko – transcendencję, ducha, swoje rozterki i
osamotnienie, zżerającą namiętność bez ujścia. Pamiętam, jak jeszcze w trakcie
lektury, ale już przy końcu, wpół leżąc na ukochanym fotelu, zapisałam, że
Charlotte naprawdę musiała mieć zwichrowaną psychikę. Oczywiście nie w ten
psychopatyczny, budzący grymas sposób, bo przecież „Villette” ciągle jest
wiktoriańską powieścią z gorsetami, dorożkami i madame, ale tak jak szalona
była podobno Emily, szalona była też najstarsza z sióstr.
Ale nie, „Villette” wcale nie jest jakimś studium szaleństwa, możliwe, że niektórzy czytelnicy nawet jego nie wychwytują, jest natomiast książką ze świetnym portretem psychologicznym bohaterki, która może denerwować (prawie idealna, sztywna i śmiertelnie poważna), choć moją sympatię zaskarbiła sobie od samego początku, zgrabnie rozwiniętą fabułą i historią opisaną w cudowny sposób. Wiele tu mamy wątków autobiograficznych, sytuacji z życia samej Charlotte (ogromnie polecam dzieło Eryka Ostrowskiego i „Na plebani w Haworth” pani Przedpełskiej - Trzeciakowskiej przed lekturą), toteż samą historię można streścić w kilku zdaniach: wyjazd, obce miasto, nauczycielskie życie na pensji, zauroczenie, zakazana miłość. Wszystko to jednak buduje niesamowitą w swojej prostocie historię. Historię naznaczoną przecież tak silnymi emocjami, wieloma porażkami, małymi radościami. W końcu to, co najpiękniejsze, pisze dla nas życie, a każda książka jest częścią autora – jego przeżyć, inspiracji, głęboko skrywanych uczuć. Nic nie bierze się z próżni, nawet wyobraźnia bazuje przecież na rzeczywistych doznaniach, nieprawdaż?
Ale nie, „Villette” wcale nie jest jakimś studium szaleństwa, możliwe, że niektórzy czytelnicy nawet jego nie wychwytują, jest natomiast książką ze świetnym portretem psychologicznym bohaterki, która może denerwować (prawie idealna, sztywna i śmiertelnie poważna), choć moją sympatię zaskarbiła sobie od samego początku, zgrabnie rozwiniętą fabułą i historią opisaną w cudowny sposób. Wiele tu mamy wątków autobiograficznych, sytuacji z życia samej Charlotte (ogromnie polecam dzieło Eryka Ostrowskiego i „Na plebani w Haworth” pani Przedpełskiej - Trzeciakowskiej przed lekturą), toteż samą historię można streścić w kilku zdaniach: wyjazd, obce miasto, nauczycielskie życie na pensji, zauroczenie, zakazana miłość. Wszystko to jednak buduje niesamowitą w swojej prostocie historię. Historię naznaczoną przecież tak silnymi emocjami, wieloma porażkami, małymi radościami. W końcu to, co najpiękniejsze, pisze dla nas życie, a każda książka jest częścią autora – jego przeżyć, inspiracji, głęboko skrywanych uczuć. Nic nie bierze się z próżni, nawet wyobraźnia bazuje przecież na rzeczywistych doznaniach, nieprawdaż?
Z „Villette”
wiążą się również bohaterowie, można pokusić się o stwierdzenie, że już znani
dla czytelników innych książek Bronte. Bo choć każdy z nich jest inny,
wykreowany mistrzowską ręką, obdarzony odrębnymi cechami i bardzo żywy, każdy
jest też charakterystyczny dla nazwiska Bronte. Tych bohaterów nie można
pomylić z innymi, nie da się też ich skojarzyć z innym pisarzem. Jane Eyre i
pan Rochester, teraz Lucy Snow, monsieur Paul, żywi, choć przecież nieżyjący,
nieodmiennie będą kojarzyć się z Charlotte, mieszając jej cechy, będąc
przedłużeniem jej samej.
Niezwykła to
powieść, przepełnioną bolesną samotnością, bardzo dojrzała. Już bez tej
cudownej egzaltacji, która porywa panienki w „Jane Eyre”. „Villette” to dzieło
inne, pisane u schyłku, wypełnione ciągnącymi się zdaniami, oczekiwaniem i
smutkiem. Porywające, choć senne, czytane bez wytchnienia, choć momentami
nużąco – męczące, wymagające przerwy, choć równocześnie niepozwalające na nie. „Villette”
to bez wątpienia arcydzieło zasługujące na umieszczanie na szczytach różnych list,
ambicji, planów i rankingów, ale przede wszystkim ono sprawia niewiarygodną
przyjemność, autentyczną radość z obcowania z literaturą. W tym momencie
nieważne stają się wszelkie listy, światowa sława i wielkie słowa uznania od
krytyków.
Charlotte Bronte, Villette, wyd. MG, 2013, tłum. Róża Centnerszwerowa
Za książkę ogromnie dziękuję wydawnictwu MG.
sobota, 19 kwietnia 2014
"Nie powinien przysyłać syna
zbyt wielu widziało
przebite dłonie syna
jego zwykłą skórę
zapisane to było
aby nas pojednać
najgorszym pojednaniem
zbyt wiele nozdrzy
chłonęło z lubością
zapach jego strachu
nie wolno schodzić
nisko
bratać się krwią
nie powinien przysyłać syna
lepiej było królować
w barokowym pałacu z marmurowych chmur
na tronie przerażenia
z berłem śmierci"
Z. Herbert, "Pan Cogito o odkupieniu"
Jeszcze w wielkosobotniej zadumie, pewnym smutku, z radością Zmartwychwstania gdzieś na dnie serca życzę Wam Świąt kojących, przeżytych najpiękniej, jak to tylko możliwe. Życzę Wam uśmiechu na każdy dzień, niewyczerpalnych pokładów nadziei, mocnej wiary w To, co świętujemy w każdym roku, w każdą niedzielę tygodnia.
Pełnej, cudownej, radosnej i świetlistej Wielkiej Nocy!
Kinga
czwartek, 17 kwietnia 2014
Ja umieram, ty umierasz, ale się nie damy, czyli "Witaj w klubie".
Kino w moim mieście doznało nagłego olśnienia i zmądrzało,
czyli uświadomiło sobie, że niektórzy chcą czasami obejrzeć coś innego niż
animacja lub film o super bohaterach (nie, żebym ich nie lubiła, wręcz
przeciwnie). Cieszę się z tego, bo w końcu mogę obejrzeć kilka oscarowych produkcji
oraz filmów, które mnie naprawdę ciekawią (choćby Grand Budapest Hotel Wesa
Andersona). Niech mi jeszcze wyświetlą Only Lovers Left Alive – pójdę na
wszystkie seanse i osiągnę pełnię szczęścia. Wracając do tematu – dzięki
myślącym pracownikom kina obejrzałam wczoraj „Witaj w klubie”. Produkcję głośną
i powszechnie chwaloną, z Matthewem McConaugheyem błyszczącym na pierwszym
planie oraz Jaredem Leto równie błyszczącym na drugim. Cały film na pewno nie
został moim ulubionym, bo to chyba nawet nie jest taki film, którego nazwę
zapisuje się w notatniku, dodaje do ulubionych i wraca się raz na miesiąc, ale
wiem, że obaj aktorzy otrzymali swoje Oscary zasłużenie.
Już od pierwszych ujęć zostałam zagłębiona w życie Rona
Woodroofa – życie typowego cowboya lat osiemdziesiątych, które koncentruje się
wokół rodeo, kobiet, imprez, ewentualnie pracy elektryka. To życie bez żadnych
ograniczeń i zasad, luzackie, wiecie, cadillac, dolary, kapelusz i pogarda do
wszystkiego. Dokładnie wiadomo, jaki jest Ron i przyznam szczerze, za każdym
razem, kiedy tylko pojawiał się na ekranie, czyli prawie zawsze, miałam ochotę
zdrowo nim potrząsnąć. Mnie po prostu okropnie drażni taki sposób bycia i za
nic nie przeniosłabym się do USA w tamtych latach, nawet gdybym spotkała
Doctora z TARDIS i zaszłaby taka potrzeba (choć dobrze, ja w ogóle nie
przeniosłabym się do USA, bo najzwyczajniej w świecie nie lubię USA). Okazało
się jednak, że Ron nie jest jedynie denerwującym, chudym i pyskatym facetem,
ale wbrew pozorom człowiekiem silnym. I po prostu chcącym żyć.
Tyle, że człowiek z HIV ma niewielką szansę na to życie.
Szczególnie, gdy jego miejsce jest w latach osiemdziesiątych, kiedy wirusem HIV
i sprawą AIDS dopiero zaczęto się interesować, nie znano leków,
eksperymentowano. I szczególnie, gdy ten człowiek jest już w takim stadium,
kiedy pojawia się pełnoobjawowe AIDS, a ilość limfocytów niebezpiecznie zbliża
się ku zeru.
Ron chce żyć. Mocno, usilnie i zdecydowanie. Rzuca więc w
twarz bezradnym lekarzom słowa: „Nie ma takiego gówna, które zdołałoby zabić
Rona Woodroofa w 30 dni” i bierze sprawy w swoje ręce, błądząc przy tym,
oszukując, ale jednocześnie ratując setki innych istnień i w jakimś stopniu
samego siebie. Z jedną diagnozą wszystko się zmienia – otoczenie, styl życia,
sam bohater. Odrzucony, skazany na ostracyzm, pozostawiony bez pomocy, walczy,
robiąc przy tym zamęt i krzyżując zamysły wielkich, pazernych koncernów
farmaceutycznych.
Ale jednak brakowało mi czegoś. Film trwał, a ja ciągle
czekałam na ten moment, jeden przełomowy fragment, jakieś mruknięcie, choćby
niewyraźne. W przypadku AIDS (jak i każdej innej choroby czy trudnego
doświadczenia) nie można napisać „należało się”, bo się nie należało. Nikt,
absolutnie nikt nie zasługuje na chorobę, nieważne, jak by nie postępował,
niezależnie od tego, jaka była jego przeszłość. Nikt nie może zasłużyć sobie na
tak niewyobrażalne cierpienie, od którego już nie ma odwrotu, gdzie nie można
po prostu przeprosić, powziąć postanowienie poprawy, zacząć nową, lepszą
egzystencję. Z tym trzeba żyć, walczyć do końca. Ale wirus HIV, w końcu AIDS,
jest jednak skutkiem jakiegoś postępowania, wynikiem. W większości nie jest
przypadkiem, ślepym losem, nie jest obciążeniem genetycznym. Brakowało mi więc
jakiejś refleksji, kilku słów, Rona mówiącego „to było złe, popełniałem błędy,
ludzie, przestrzegam was”. Na pewien sposób to było ujęte, w końcu bohater się
zmienił, stał się trochę inny, ale dla mnie było to za bardzo ukryte, za bardzo
zawoalowane. Brak było tej chwili zastanowienia, może jakiegoś większego
podłamania (przecież Ron, zanim dowiedział się o infekcji, mógł zarazić całe
mnóstwo osób), nie patrzenia jedynie na swój problem i samo leczenie.
Może nie będę polecać „Witaj w klubie” wszystkim po kolei,
wciskać ten tytuł we wszystkie rozmowy i zachwycać się tak mocno, jak to tylko
możliwe, jednakże warto. Jeśli nie dla samej problematyki filmu, choć ta jest
ważna i ciągle aktualna, to dla oscarowych kreacji McConaugheya i Leto. Choć
werdykt Akademii był dość oczywisty, bo powszechnie wiadomo, że ta lubuje się w
aktorach poświęcających się dla roli i grających w filmach, gdzie cierpią, są
wykluczeni etc., trudno nie docenić kunsztu, wyczucia, mistrzowskiego wcielenia
się w swoje role, jakie wykazali obaj aktorzy.
Co nie zmienia faktu, że film zrobiony jest pod amerykańskie gusta, nie jest wybitnie porywający i nie wnosi nic bardzo odkrywczego. Ale i tak warto.
Co nie zmienia faktu, że film zrobiony jest pod amerykańskie gusta, nie jest wybitnie porywający i nie wnosi nic bardzo odkrywczego. Ale i tak warto.
PS Film ma pewne ograniczenia wiekowe i choć jestem
świadoma, że większość w ogóle się takimi zasadami nie przejmuje, a młodzież
widziała już wszystko, jestem zdania, że w przypadku tego filmu ograniczenie jest
wskazane. Nie dlatego, że film jest całkowicie niedostosowany dla małoletnich
oczu, ale dlatego, że nie ma potrzeby, by małoletnie oczy go widziały. Niech
sobie jeszcze poczekają.
sobota, 12 kwietnia 2014
Książkowe ładności, czyli stos.
Przeglądałam ostatnio Brulion w poszukiwaniu ostatniego stosu, popatrzyłam na jego datę (6 września), troszkę się zawstydziłam i powzięłam mocne postanowienie poprawy. Toteż między odcinkami Hannibala i słówkami z angielskiego wyjęłam książki z półek, ustawiłam, nacieszyłam oczy i pouśmiechałam się z zadowoleniem. Cieszcie oczy i Wy (innej możliwości nie ma).
Książki ostatnie i przedostatnie, wszystkie jeszcze nieprzeczytane, niektóre jeszcze Bożonarodzeniowe. Ulubione i wymarzone. (A z tyłu widać to, co znajduje się na samym dole mojego regału, czyli niewielką kolekcję płyt oraz część książek, którymi powinnam się aktualnie zajmować).
M. Dibdin, "The Last Sherlock Holmes Story", czyli moja próba przybliżania się do angielskiego. Oxfordzka, skrócona wersja, niekanonicznej powieści, z Moriartym i Kubą Rozpruwaczem.
C.S. Lewis, "Przebudzony umysł" Widzicie ten mój szeroki uśmiech? Tak bardzo się cieszę z tej książki! Wygląda cudownie, pachnie cudownie, zapowiada się cudownie, aż się całą trzęsę z ekscytacji i nie mogę się doczekać, kiedy przypomnę sobie ukochane fragmenty już czytanych przeze mnie dzieł, poznam nowe...
A. Munro, "Przyjaciółka z młodości", czyli jeszcze przedświąteczny zbiór opowiadań tegorocznej noblistki. Jestem ciekawa, choć ciągle odwlekam w czasie.
K. Morton, "Dom w Riverton", bo o Kate Morton dobrze się pisze. Więc książka czeka na mnie, ja czekam na książkę, do czytania w ogrodzie będzie w sam raz.
E. Gaskell, "Żony i córki" Ile ja się naszukałam! Po "Ruth" i "Północy i południu" musiałam mieć "Żony i córki". Nie mogłam znaleźć, gdzie nie spojrzałam, tam była niedostępna. Aż tu pewna księgarnia, której nie lubię, przyszła z pomocą. I choć nakład się skończył, mam.
W. Szekspir, "Tragedie i kroniki", bo Znak miał fantastyczną promocję, a ja akurat przeżywam falę fascynacji Szekspirem.
A. Conan-Doyle, "Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa" marzyła mi się, odkąd tylko zaczęłam oglądać Sherlocka BBC. Dostałam od Św. Mikołaja w czasie bardzo odpowiednim, bo mogłam nadrobić kilka opowiadań i przeczytać te, na których miał się opierać trzeci sezon. Coś wspaniałego, od razu więcej widać, więc się dostrzega i lubi się jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe.
Campbell, Reece, "Biologia" musiała się tu znaleźć, bo jak tylko wzięłam ją w swoje objęcia (naprawdę w objęcia, jest okrutnie ciężka i wielka), zaczęłam prawie piszczeć. Niezwykle opracowana, ze świetnymi zdjęciami, rycinami, opisami, pewnie zostanie jedną z najważniejszych książek w biblioteczce. Aktualnie leży przy łóżku, ponieważ liczę na jej pomoc przy nauce do ogromnego sprawdzianu, ale także po prostu nie wiem, gdzie mam ją postawić. :)
Po prawej stronie zdecydowanie mniejszy stos książek bibliotecznych, czyli:
E. Stachura, "Wiersze" do czytania przed zaśnięciem, do poduszki, z rana, zawsze.
I. Krzywicka, "Wichura i trzciny" polecona przez Panią Bibliotekarkę i na ważny temat.
S. Żeromski, "Ludzie bezdomni", czyli moja aktualna lektura, którą da się czytać, a nawet można pokusić się o stwierdzenie, że czyta się bardzo dobrze. Po mojej ostatniej męczarni z "Chłopami" (ja wiem, że książka z Noblem, ale zwyczajnie nie dałam rady i porzuciłam w połowie) jestem usatysfakcjonowana.
A. Dumas, "20 lat później", czyli kontynuacja "Trzech muszkieterów", którzy towarzyszyli mi przez ferie i z którymi fantastycznie się bawiłam. A że pierwszy sezon serialu dobiegł końca, musiałam czymś zapełnić pustkę po Atosie, Portosie, Aramisie i d'Artagnanie.
P. Gregory, "Biała królowa", czyli nie wiem, czego się spodziewać, ktoś chwalił i jest o Anglii. Zawsze warto spróbować.
Teraz miłego dnia! Kiedy ma się takie książki, trudno siedzieć w internetach, nawet jeśli ludzie mili, seriale miłe i wasze wpisy miłe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Autorzy
Alcott Louisa May
Arnold Gaynor
Bronte Anne
Bronte Charlotte
Burnett Frances Hodgson
Carrol Lewis
Cejrowski Wojciech
Cherezińska Elżbieta
Chesterton Gilbert Keith
Chmielewska Joanna M.
D'Avenia Alessandro
Enerlich Katarzyna
Evans Richard Paul
Ficner-Ogonowska Anna
Fynn
Gablé Rebacca
Gaskell Elizabeth
Grabski Maciej
Green John
Gulisano Paolo
Gutowska-Adamczyk Małgorzata
Herbert Zbigniew
Hołownia Szymon
Jodełka - Burzecki Tadeusz
Knight Eric
ks. Twardowski Jan
Lewis C. S.
Ligocka Roma
Michalak Katarzyna
Milne Alan Alexander
Mitchell Margaret
Montgomery Lucy Maud
Musierowicz Małgorzata
o. Tardif Emilien MSC
Ostrowski Eryk
Pagnol Marcel
Pelanowski Augustyn OSPPE
Powell John SJ
Rowling Joanne Kathleen
Saint-Exupery Antoine
Schmitt Eric-Emmanuel
Sienkiewicz Henryk
Simons Paullina
Smith Patti
Sparks Nicholas
Stachura Edward
Steinbeck John
Stockett Kathryn
Sumińska Dorota
Szabó Magda
Szatkowska Anna
Tolkien J. R. R.
Tołstoj Lew
Vasconcelos Jose Mauro de
Voskamp Ann
Wilde Oscar
Zarzycka Irena
Ziembicka Bogna
Zusak Markus
Zyskowska-Ignaciak Katarzyna