poniedziałek, 14 października 2013

Znów w nastroju tolkienowskim, czyli o korzyściach płynących z Youtube

Ktoś gdzieś kiedyś zapytał: „Jak my funkcjonowaliśmy w czasach przed youtube?!”.

Ten ktoś miał rację – ja też się zastanawiam.
Owszem, nie lubię technologii. Cudownie się czułam na wakacjach, gdy przez bite dwa tygodnie nie miałam w rękach telefonu, myszki komputerowej, laptopa i innych podobnych ustrojstw, ale, ale, to tylko dwa tygodnie! Youtube jest potrzebny, youtube jest wspaniały. Powód tych niedorzecznych publicznych wyznań jest jeden: tam właśnie jest ONA. Lubię zespół, wokalistę – kupuję płytę – do tego Internet nie ma nic. Ale ONA nie wydała płyty. Mam nadzieję, że JESZCZE jej nie wydała.

Przejdźmy do konkretów, takie bajdurzenie o niczym mogę ciągnąć w nieskończoność, ale podobno czas to pieniądze, a ja chciałabym być bogata.

Wyobraźcie sobie połączenie youtube, anielskiego (a raczej elfickiego…) głosu i Tolkiena. Kombinacja to iście nieprawdopodobna, ale okazuje się, że możliwa. Odpowiedzią jest Adele McAllister.

Nie pamiętam, w jaki sposób ją odkryłam, pewnie przypadkiem, może w czymś w rodzaju transu, kiedy fascynacja pewnym profesorem z Oxfordu sięgała zenitu. Przesłuchałam, podobało się, wrzuciłam do zakładek, zapomniałam. Dobrze, że czasami nachodzi mnie dziwna myśl, skłaniająca do sprzątania – również tego komputerowego. Odkurzyłam więc zakładki i wydałam z siebie przeciągłe „ooooooch”.

Adele McAllister jest fenomenem, jest po prostu zjawiskowa, niezwykła, absolutnie cudowna. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że youtuberka (chyba jakoś tak brzmi to określenie, prawda?) zostanie moją ulubioną artystką muzyczną. Bo jak inaczej nazwać osobę, której się słucha nieprzerwanie, której głos kołysze nas do snu, której głos nas budzi, której głos towarzyszy nam przy wszystkich czynnościach? Przy nagraniach Adele się uczę, nawet czytam – najzwyczajniej w świecie nie potrafię ot tak wyłączyć odtwarzacza, nie potrafię przerwać tego stanu ciągłego zachwytu.

 Durin, Moria, krasnoludowie kochani...

Adele zajęła się tym, za czym przepadam – poezją Tolkiena (choć nie tylko). I robi to tak pięknie, że nie tylko uzależnia, ona sprawia, że w mojej głowie pojawiają się obrazy, wspomnienia z Trzeciej Ery, cudowne uczucia, które towarzyszyły mi (i towarzyszą nadal) przy czytaniu „Władcy Pierścieni”, „Silmarillionu”, a nawet „Hobbita”. 

 I moje marzenie się spełniło: jeszcze troszkę a będę znała  Namárië na pamięć! - koniecznie przeczytajcie w polskim przekładzie, tu: w cudownej quenyi

Nie wiem, czy muzyka Adele trafia do wszystkich, podejrzewam, że nie, nie wiem nawet, czy trafia (lub trafi) do miłośników twórczości Tolkiena. Ona po prostu idealnie wpasowała się w mój gust, oczarowała mnie całą sobą, wywołała uczucia, których nie sposób opisać, których nawet nie próbuję zdefiniować.
A jakby tego mało wznieciła kolejną przeogromną falę fascynacji (fascynacja jest falowa, proszę państwa, ona nigdy nie zanika!) Tolkienem, która jest tak piękna, że aż straszna.

 Jeden z ukochanych poematów we Władcy Pierścieni...
"Gdzież teraz jeździec i koń? Gdzież róg, co graniem wiódł w pole?
Gdzież jest kolczuga i hełm, i włos rozwiany an czole?
O, gdzie jest harfa i dłoń, gdzie ogień złotoczerwony,
Gdzie jest czas wiosny i żniw, gdzie zboża dojrzałe plony?
Wszystko minęło jak deszcz, jak w polu wiatr porywisty,
Na zachód odeszły dni za góry mroźne i mgliste...
Któż będzie zbierał dym, martwego lasu, co zgorzał, 
Któż ujrzy mijanie lat, co powracają od Morza?"


A najlepiej to przesłuchać cały kanał zdolnej Adele...

(Jeszcze jeden argument: zostałam obdarzona cienkim sopranikiem i, ach! uwielbiam pośpiewywać tolkienowskie pieśni! - tonacja jest moja, moja, moja!).


1 komentarz:

Obserwatorzy

Archiwum bloga