czwartek, 17 kwietnia 2014

Ja umieram, ty umierasz, ale się nie damy, czyli "Witaj w klubie".



Kino w moim mieście doznało nagłego olśnienia i zmądrzało, czyli uświadomiło sobie, że niektórzy chcą czasami obejrzeć coś innego niż animacja lub film o super bohaterach (nie, żebym ich nie lubiła, wręcz przeciwnie). Cieszę się z tego, bo w końcu mogę obejrzeć kilka oscarowych produkcji oraz filmów, które mnie naprawdę ciekawią (choćby Grand Budapest Hotel Wesa Andersona). Niech mi jeszcze wyświetlą Only Lovers Left Alive – pójdę na wszystkie seanse i osiągnę pełnię szczęścia. Wracając do tematu – dzięki myślącym pracownikom kina obejrzałam wczoraj „Witaj w klubie”. Produkcję głośną i powszechnie chwaloną, z Matthewem McConaugheyem błyszczącym na pierwszym planie oraz Jaredem Leto równie błyszczącym na drugim. Cały film na pewno nie został moim ulubionym, bo to chyba nawet nie jest taki film, którego nazwę zapisuje się w notatniku, dodaje do ulubionych i wraca się raz na miesiąc, ale wiem, że obaj aktorzy otrzymali swoje Oscary zasłużenie.

Już od pierwszych ujęć zostałam zagłębiona w życie Rona Woodroofa – życie typowego cowboya lat osiemdziesiątych, które koncentruje się wokół rodeo, kobiet, imprez, ewentualnie pracy elektryka. To życie bez żadnych ograniczeń i zasad, luzackie, wiecie, cadillac, dolary, kapelusz i pogarda do wszystkiego. Dokładnie wiadomo, jaki jest Ron i przyznam szczerze, za każdym razem, kiedy tylko pojawiał się na ekranie, czyli prawie zawsze, miałam ochotę zdrowo nim potrząsnąć. Mnie po prostu okropnie drażni taki sposób bycia i za nic nie przeniosłabym się do USA w tamtych latach, nawet gdybym spotkała Doctora z TARDIS i zaszłaby taka potrzeba (choć dobrze, ja w ogóle nie przeniosłabym się do USA, bo najzwyczajniej w świecie nie lubię USA). Okazało się jednak, że Ron nie jest jedynie denerwującym, chudym i pyskatym facetem, ale wbrew pozorom człowiekiem silnym. I po prostu chcącym żyć.

Tyle, że człowiek z HIV ma niewielką szansę na to życie. Szczególnie, gdy jego miejsce jest w latach osiemdziesiątych, kiedy wirusem HIV i sprawą AIDS dopiero zaczęto się interesować, nie znano leków, eksperymentowano. I szczególnie, gdy ten człowiek jest już w takim stadium, kiedy pojawia się pełnoobjawowe AIDS, a ilość limfocytów niebezpiecznie zbliża się ku zeru.

Ron chce żyć. Mocno, usilnie i zdecydowanie. Rzuca więc w twarz bezradnym lekarzom słowa: „Nie ma takiego gówna, które zdołałoby zabić Rona Woodroofa w 30 dni” i bierze sprawy w swoje ręce, błądząc przy tym, oszukując, ale jednocześnie ratując setki innych istnień i w jakimś stopniu samego siebie. Z jedną diagnozą wszystko się zmienia – otoczenie, styl życia, sam bohater. Odrzucony, skazany na ostracyzm, pozostawiony bez pomocy, walczy, robiąc przy tym zamęt i krzyżując zamysły wielkich, pazernych koncernów farmaceutycznych. 

 
Jest też Rayon – transseksualista, będący z Ronem w dziwnych relacjach (doskonały Jared Leto). Jest całe mnóstwo chorych na AIDS, którzy z nadzieją na odzyskanie życia przystępują do klubu Rona. Jest szereg lekarzy, biznesmenów, którzy trzęsą rynkiem z lekami i patrzą tylko na swoje zyski, zapominając o ludziach, którzy stoją z pandemią w jednym szeregu. Jest dr Eve grana przez Jennifer Garner, która niestety aktorsko została daleko w tyle (Jennifer jest śliczna i urocza, szczególnie, gdy się uśmiecha, ale to naprawdę nie wystarcza w większości przypadków). W końcu dostajemy dość mocne, pozytywne przesłanie oraz jedną świetną, przejmującą scenę.

Ale jednak brakowało mi czegoś. Film trwał, a ja ciągle czekałam na ten moment, jeden przełomowy fragment, jakieś mruknięcie, choćby niewyraźne. W przypadku AIDS (jak i każdej innej choroby czy trudnego doświadczenia) nie można napisać „należało się”, bo się nie należało. Nikt, absolutnie nikt nie zasługuje na chorobę, nieważne, jak by nie postępował, niezależnie od tego, jaka była jego przeszłość. Nikt nie może zasłużyć sobie na tak niewyobrażalne cierpienie, od którego już nie ma odwrotu, gdzie nie można po prostu przeprosić, powziąć postanowienie poprawy, zacząć nową, lepszą egzystencję. Z tym trzeba żyć, walczyć do końca. Ale wirus HIV, w końcu AIDS, jest jednak skutkiem jakiegoś postępowania, wynikiem. W większości nie jest przypadkiem, ślepym losem, nie jest obciążeniem genetycznym. Brakowało mi więc jakiejś refleksji, kilku słów, Rona mówiącego „to było złe, popełniałem błędy, ludzie, przestrzegam was”. Na pewien sposób to było ujęte, w końcu bohater się zmienił, stał się trochę inny, ale dla mnie było to za bardzo ukryte, za bardzo zawoalowane. Brak było tej chwili zastanowienia, może jakiegoś większego podłamania (przecież Ron, zanim dowiedział się o infekcji, mógł zarazić całe mnóstwo osób), nie patrzenia jedynie na swój problem i samo leczenie.

Może nie będę polecać „Witaj w klubie” wszystkim po kolei, wciskać ten tytuł we wszystkie rozmowy i zachwycać się tak mocno, jak to tylko możliwe, jednakże warto. Jeśli nie dla samej problematyki filmu, choć ta jest ważna i ciągle aktualna, to dla oscarowych kreacji McConaugheya i Leto. Choć werdykt Akademii był dość oczywisty, bo powszechnie wiadomo, że ta lubuje się w aktorach poświęcających się dla roli i grających w filmach, gdzie cierpią, są wykluczeni etc., trudno nie docenić kunsztu, wyczucia, mistrzowskiego wcielenia się w swoje role, jakie wykazali obaj aktorzy.
Co nie zmienia faktu, że film zrobiony jest pod amerykańskie gusta, nie jest wybitnie porywający i nie wnosi nic bardzo odkrywczego. Ale i tak warto.

PS Film ma pewne ograniczenia wiekowe i choć jestem świadoma, że większość w ogóle się takimi zasadami nie przejmuje, a młodzież widziała już wszystko, jestem zdania, że w przypadku tego filmu ograniczenie jest wskazane. Nie dlatego, że film jest całkowicie niedostosowany dla małoletnich oczu, ale dlatego, że nie ma potrzeby, by małoletnie oczy go widziały. Niech sobie jeszcze poczekają.

2 komentarze:

  1. A mnie podobała się forma przekazu. Myślę, że to nie są odpowiednie czasy dla kina dydaktycznego, a taka kwestia jak "narobiłem to mam, nie żyjcie jak ja", obojętnie jak ubrana w słowa, nie mogłaby uciec od patosu. Na tym wszystkim obraz okropnie by stracił.

    Ale to dobry film, o dobrym filmie zawsze miło poczytać. Pozdrawiaaam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Początkowo byłam negatywnie nastawiona do tego filmu, ponieważ nie lubię takiej "ciężkiej" tematyki, którą niewątpliwie porusza "Witaj w klubie". Jednak cieszę się, że siostra w końcu namówiła mnie na jego obejrzenie, bo warto. Zgadzam się również z ograniczeniem wiekowym, bo jednak nie wydaję mi się żeby film miał się nadawać dla kogoś młodszego. :)

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Archiwum bloga