czwartek, 10 kwietnia 2014

Odkrywanie wciąż na nowo, czyli piszę z powodu rocznicy (i nie tylko).



Dziesiąty kwietnia, dzień jak dzień, kilka rocznic i wspomnień. Także rocznica śmierci człowieka, którego poznałam jeszcze w szkole podstawowej, ale tak naprawdę nawet teraz nie mogę powiedzieć, że go znam.  Tak, za Jackiem Kaczmarskim ciągnie się jakaś historia, ciągnie się przecież całe jego życie – krótkie, lecz intensywne, niechciany tytuł barda, emigracja, setki koncertów, w końcu choroba. Dla śpiewaka szczególnie bolesna – rak krtani. Ale ja o tej historii często zapominam, a może nawet nie chcę pamiętać. Umarł człowiek, ale nie całkowicie, została cząstka, cząstka bardzo ważna, o której już nie da się zapomnieć. Tak jak pisał Horacy
 „Nie wszystek umrę wiem że uniknie pogrzebu
cząstka nie byle jaka(…)”

Po Jacku Kaczmarskim zostały pieśni. Stos poezji czasami czytanej, częściej śpiewanej na apelach, festiwalach, przy ognisku, przy zwykłych czynnościach. Kto nie zna „Murów”, kto nigdy nie nucił w patriotycznym (lub nie) uniesieniu „wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat!”? Nazwisko Kaczmarskiego przewija się wciąż, zapisuje się pod etykietką bard solidarności czy mężczyzna w okularach z gitarą nie po tej stronie, co trzeba. U mnie zaczęło się trochę inaczej – nie od apelu, nie od wspomnienia rodziców czy dziadków i teraz jest chyba dobry moment, by Wam o tym opowiedzieć.

Zaczęło się od podstawówkowej mnie z fiu-bździu w głowie i kilku (albo więcej niż kilku…) płyt przyniesionych przez W.  Nie było od razu zachwytu. Była raczej krzywa mina, zmrużone oczy, „cooo tooo jeeest, jakieś nuuudy” i powrót do czegoś bardziej energicznego, przystępniejszego, nie tylko z akompaniamentem gitary, ewentualnie fortepianu. Trudno było takiej dziewczynce zainteresować się kimś takim jak Jacek Kaczmarski, nawet jeśli to był DOSKONAŁY JACEK KACZMARSKI. Ale to nie mogło długo trwać, błędy się naprawia, a rzeczy cudowne przychodzą do nas najczęściej same, nawet bez naszej zgody i chęci. Wcale nie były pierwsze „Mury”, nie poznałam też najsampierw jakiejś lirycznej, rzewnej pieśni. Była „Korespondencja klasowa” – społeczno-polityczna, trochę niezrozumiała dla mnie, dziwna, ale wpadająca w ucho. Serio, ona po prostu wpadła w ucho, reszta natomiast wpadła już w serce. Z ucha może wypaść drugim uchem, z serca już nie.

„Każdy z was jest łodzią w której
Może się z potopem mierzyć
Cało wyjść z burzowej chmury
Musi tylko w to uwierzyć!
Lecz w ulewie grzmot za grzmotem
I za późno krzyk na trwogę
I za późno usta z błotem
Wypluwają mą przestrogę!”

(„Arka Noego”)

Zaczęła się przygoda. Przez cztery Obławy, przez piosenki z Gintrowskim i Łapińskim, przez politykę, PRL, historię i malarstwo. Przechodziłam od utworu do utworu, od wiersza do wiersza, coraz bardziej wnikając w to, co zostawił po sobie Jacek Kaczmarski. Słuchałam jednej piosenki w kółko, zapamiętywałam teksty, rozmawiałam z T. o tym, co było kiedyś, o kopalni Wujek, o WRONie, o tym, że leżało się pokotem, o dzieciach, które lepiły bałwana w czarnych okularach i sierotach niebędących sierotami. Właśnie to jest najcudowniejsze w tych tekstach – liczne nawiązania. I to nie tylko do historii i polityki, mamy przecież całą serię inspirowaną malarstwem (i mój ukochany „Krzyk”), Biblią i antykiem, literaturą… (cudowne utwory o Trylogii, za którą szalałam!). I jest w tym wszystkim mądrość, pewna liryczność, erudycja, świat…

Dla mnie jako małej dziewczynki to była zupełnie inna rzeczywistość, obcowanie z czymś wielkim, poważnym, a przy tym tak poruszającym i przystępnym. Historie, które opowiadał Kaczmarski, uczucia, które wyśpiewywał, wspomnienia, omówienia, interpretacje niezwykle do mnie trafiały i trafiają nadal. Do dziś pamiętam, jak usiadłam, włączyłam „Ci wszyscy ludzie” i zasłuchana płakałam, płakałam, płakałam. Działo się więc tak, że odkrywałam to samo po kilka razy – raz, uznając utwór za beznadzieję, innym razem za arcydzieło. Zmieniałam playlistę z niepoważną wręcz prędkością, zawsze miałam jedną, dwie piosenki, które uwielbiałam najbardziej na świecie. Tak, słuchanie Jacka Kaczmarskiego wcale nie jest słuchaniem, jest odkrywaniem, często kilkakrotnie, odczytywaniem kolejnych warstw i znaczeń.

I teraz, kiedy jestem już starsza, mądrzejsza o kilka lat, wracam. Czuję to samo, co za każdym razem – pełen podziw, zachwyt, poruszenie. I te niesprecyzowane, nienazwane uczucia, która pojawiają się tylko, przy dziełach największych, przy tym najbardziej „moim” ziarenku kultury. Tęsknota? Radość? 

„Oto świat bez śmierci, świat śmierci bez mordu
świat mordu bez rozkazu, rozkazu bez głosu
świat głosu bez ciała i ciała bez Boga
świat Boga bez imienia, imienia bez losu

Jest tylko jedna taka świata strona
gdzie coś, co nie istnieje wciąż o pomstę woła
gdzie już śmiechem nawet mogiła nie czczona
dół nieominięty dla orła sokoła.”

(„Katyń”)


2 komentarze:

  1. Dawno nie słuchałam...:/ Błąd, czas powrócić do twórczości Jacka Kaczmarskiego. Poznać ją głębiej, przeanalizować, odkryć po raz kolejny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło, że ktoś poświęca wspominkowy post na barda, na którym niektórzy się chowali.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Archiwum bloga