środa, 29 stycznia 2014

Wszystko ma swój początek w rodzinie. ("Sierpień w hrabstwie Osage")


Pewien popularny serwis filmowy utrzymuje, że „Sierpień w hrabstwie Osage” jest komedią. Na seansie nie zaśmiałam się ani razu. Owszem, uśmiechałam się przy niektórych dialogach i dostrzegałam ironiczne zabarwienie kilku sytuacji, ale to smutny film. To zdecydowanie smutny film. Smutny, ciężki i przygnębiający. Taki, o którym myślę teraz, kilka godzin po seansie, i o którym będę pewnie myślała przez najbliższe dni, doceniając, krytykując, analizując i dostrzegając coraz to nowsze elementy i ukryte znaczenia.

I długo się zastanawiałam, dużo było błąkających się myśli. Było też postanowienie, że napiszę o tym filmie, bo przecież wiem, co napisać, wszystko sobie ustaliłam. Jest jednak inaczej, kartka jakoś się nie zapełnia sama, wszystkie mądre myśli schowały się gdzieś w kącie, uciekły w miejsce, skąd nie potrafię ich wyciągnąć. Albo w ogóle ich nie było.

Nie napiszę więc nic konstruktywnego, ani nie będę wypisywać wad i zalet. Musicie jednak wiedzieć, że te sławne nazwiska na plakacie mówią same za siebie o poziomie gry aktorskiej. Że Meryl Streep jest świetna, ale daleka jestem od zachwytów, bo przesadzić w aktorstwie też można. Że Julia Roberts zdecydowanie zasługuje na tego Oscara i będę trzymać kciuki bardzo mocno. Że wszyscy, dosłownie wszyscy są rewelacyjni i każda postać, ze swoimi własnymi problemami, pokręconymi charakterami, przygnębiającymi historiami, zapada w pamięć. Że problemy rodziny Westonów można byłoby rozdzielić na kilkanaście innych rodzin, a wtedy o każdej z nich powiedzielibyśmy, że przeżywa tragedię. I że pierwowzorem jest sztuka teatralna, więc ja to odczytuje jako symbol. Bo myślę, że wiele osób może się w ukazanej rodzinie odnaleźć i zadecydować, tak jak Westonowie, co dalej. 

I w końcu padają te znamienne słowa „Co robisz? Dokąd uciekasz? Nie ma gdzie uciec”. Bo ucieczki nie ma i nigdy nie będzie. Można wyjechać na drugi koniec Stanów, można mówić, że się od rodziny odcięło, można nawet jak Ivy mieć dość, nie czuć więzi, powiedzieć, że to pomyłka, zlepek genów, nic nas nie łączy. Na nic to wszystko, toksyczne relacje będą się za nami ciągnęły w nieskończoność. I film udowadnia to, o czym jestem przekonana od dawna – to z rodziny wynosimy najwięcej i jeden zły ruch może spowodować początek tragicznego łańcucha wydarzeń. Traktujemy innych tak, jak nas traktowano, złością, jadem można zarazić i w każdej sytuacji możemy się usprawiedliwić. Pytanie tylko, czy wzajemne obwinianie się, tworzenie kolejnych części łańcucha przyniesie pożądany skutek.

Słowem, piękne widoki tworzą wręcz absurdalny kontrast do tego, co dzieje się w hrabstwie Osage. Jestem emocjonalnie wykończona, trochę jeszcze rozdygotana, mimo że „Sierpień w hrabstwie Osage” to jednak dość sztampowy film, a i wiele jest tu prostoty i zwyczajności. I chyba nic więcej nie jestem w stanie napisać.

8 komentarzy:

  1. Oglądając wielokrotni zwiastun tego filmu miałam właśnie takie myśli, że będzie to film bazujący na emocjach, bez wielu świetnych scen, zwrotów akcji, historii opowiedzianej od a do z. Taki trochę przegadany, ale mimo to bardzo mnie ciągnie do obejrzenia go. Czuję ciepło w sercu, czuję potrzebę właśnie takiego kina!

    OdpowiedzUsuń
  2. Filmy, o których myśli się długo po seansie, które się analizuje, są chyba najlepsze. Bo w końcu o to chodzi - żeby coś, co obejrzymy, w jakiś sposób na nas wpłynęło.
    Nie widziałam jeszcze tego filmu. Ale na razie przekonuje mnie sama historia oraz obecność Meryl Streep i Julii Roberts. Zobaczymy, w jakim stanie psychicznym będę po jego obejrzeniu;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie film bezbłędny, wbił mnie w fotel. Nie uważam żeby był sztampowy, czy przegadany, a zwrotów akcji jest sporo, przy czym nie są one ukazane w sposób melodramatyczny. Taki film o tym jak dużo się w życiu dzieje i jak niewielkie ma to tak naprawdę znaczenie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie napisane. Filmu jeszcze nie widziałam, ale bardzo bym chciała. Jak uporam się z sesją, może wybiorę się do kina. Mam ochotę na dobry, emocjonujący film a ten się taki wydaje.

    OdpowiedzUsuń
  5. Obejrzałam, zajrzałam, jednak widzę, że u ciebie za dużo nie ma.
    Niby oceniłam go na 8, ale to jakieś takie niewymierne, bo
    -to pierwszy od dawna film dwugodzinny, który oglądałam z nieustającym zainteresowaniem. W sensie nie spojrzałam ani razu na światła w oknie, czy śnieg za nim. Patrzyłam tylko i wyłącznie na ekran. Chłonęłam ten film.
    -tak, piszecie wszyscy, że przesadziła Meryl, inni dodają jeszcze, że gwiazdorzy, że wybiera sobie takich reżyserów itd, jednak jak dla mnie, była świetna. Nie zauważyłam żadnego jej niepotrzebnego gestu. A już na sam koniec przy tej muzyce - uwielbiam te jej ruchy. Ludzi chorych można grać na dwa sposoby - tak jak Winona w Przerwanej lekcji muzyki (moja ukochana), a można grać tak jak Brad Pitt w 12 małpach. Wizja reżysera i scenarzysty. Kropka wg Mery.
    -tak, tak, tak, kibicuję z całego serca Julii w tym wyścigu po Oscary, ale może to dlatego, że tylko ten film widziałam, może jeszcze mnie coś zachwyci? Jednak sama Julia... osobiście uwielbiam. W tym filmie przynajmniej. (zresztą, inne też nie gorsze)
    -zapewne dlatego, że nie oglądałam za wielu filmów, ten nie wydał mi się sztampowy - teatralny, kontrastowy, czasem okropnie przerysowany, sztampowy nie. Pierwszy raz chyba coś takiego widziałam, a na pewno pierwszy raz od długiego czasu i pierwszy raz w takiej obsadzie...
    -w ogóle ta obsada... byli świetni, każdy po kolei z dwiema głównymi bohaterkami na czele, jednak jakoś tak dziwnie się czułam. Ostatnio oglądam po kolei filmy z Johnnym Deppem i jeśli pojawiają się jedna, dwie znajome twarze (dla mnie znajome, co już jest jakimś osiągnięciem) to jest okey, a tutaj było ich tyle, że jedynie chyba Ivy była człowiekiem, którego wcześniej nie widziałam i to było jakimś... może nie szokiem, ale czułam, że nie odbieram tego filmu tak jak powinnam i jakbym odbierała, gdyby grała tam ze znanych osób jedynie Meryl i ta dziewczynka z Wyspy Nim (czy też ktoś inny...).
    -dobry, jednak nie wbił w fotel, nie wywołał lawiny myśli, która trwa kilka dni, chociaż zapewne jeszcze kiedyś wrócę do niego...
    I wiem, miałam się odnieść do Twojego tekstu, trochę się odniosłam, trochę wyrazić nie umiałam, jednak mimo wszystko chyba podobnie odebrałyśmy...

    OdpowiedzUsuń
  6. Z pewnością skuszę się na seans :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Hm... Nie lubię tego typu filmów. Myślę, że po prostu nie są dla mnie. Gdy mam poświęcić te dobre dwie godziny na coś, co po prostu do mnie nie przemawia, a znając schematy - po kilkunastu minutach "na chama" mówię jak się skończy i wychodzę z sali kinowej. Po kilku takich akcjach przestałam chodzić do kina na filmy, do których nie jestem przekonana. Ostatnio byłam na filmie pt. "Ona" i też się trochę zawiodłam. Chyba przestanę chodzić do kina.

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytałam wiele pozytywnych opinii na temat tego filmu i przyznam, że z miłą chęcią bym go obejrzała... : )

    Pozdrawiam, Anath

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Archiwum bloga